JEST TAKI KRAJ

Jest taki kraj, w którym wciąż jeszcze większość ziemi nie należy do nikogo, praktycznie nie ma dróg a  średnie  zaludnienie wynosi 1 człowiek na 2 km2 (przy czym połowa mieszkańców żyje w stolicy). 99% wód jest tam nieskazitelnie czysta a powietrze zanieczyszczają jedynie okresowe pożary stepów. Nic dziwnego, że ta „ziemia obiecana” jest częstym  celem wypraw wędkarskich dla wszystkich, których nie odstraszają niewygody podróży i brak zaplecza turystycznego. Ten kraj to -

Mongolia

Po raz pierwszy byłem w Mongolii z grupą przyjaciół w 2002 roku. Spaliśmy wtedy w namiotach i żywiliśmy we własnym zakresie. Mimo spartańskich warunków wrażenia były bardzo pozytywne i już wtedy wiedziałem, że prędzej czy później muszę pojechać do Mongolii raz jeszcze. Właśnie wróciłem z kolejnej wyprawy i odpowiadając na zaproszenie Redakcji chciałbym podzielić się z czytelnikami Rybolow Elite swoimi wrażeniami.

Tym razem postanowiliśmy z kolegami ograniczyć trudy wyprawy do minimum i skorzystać z oferty czeskiego biura turystyki wędkarskiej „INGOL” (www.ingol.cz). Organizator kusił dobrymi warunkami zakwaterowania, całodniowym wyżywieniem i opieką profesjonalnego przewodnika na miejscu. Trzeba przyznać, że co do tych spraw nie mieliśmy zastrzeżeń.  Oglądając zdjęcia ogromnych lipieni i tajmieni na stronie internetowej firmy, spodziewaliśmy się co prawda większych okazów ryb ale i tak w sumie byliśmy zadowoleni.

Pierwszą część wyprawy (4 dni) spędziliśmy w dalekim Ałtaju nad rzeką Chowd, która łączy jeziora Chomon i Churgan (2100 m.npm). Do granicy z Rosją i Chinami jest stamtąd bardzo blisko – ot wydaje się, że wystarczy tylko przeskoczyć ośnieżone szczyty widoczne na horyzoncie.

Przepiękny widok na ośnieżone szczyty gór Ałtaj

Łowiliśmy tam lipienie oraz mongolskie osmany podobne do okoni nilowych.

Druga, dwutygodniowa część wyprawy wymagała długiej podróży do odległego o ponad tysiąc kilometrów somonu Tsagaan Uur i dalej do wędkarskiego obozu nad rzeką Uur. Rzeka ta jest słynna z wielkich tajmieni, jakie jeszcze w ubiegłym roku złowili tu goście Ingola. Kilka z nich przekroczyło granicę 150 cm! Apetyty na wielkie emocje były więc duże.

Już na początku koledzy, którzy są miłośnikami wędkarstwa muchowego ostrzyli sobie zęby na słynne  -

Ałtajskie lipienie

Na terenie Mongolii występują aż cztery gatunki lipieni. Są to – lipień arktyczny (Thymallus arcticus arcticus – Pallas, 1776), chubsugulski (Thymallus arcticus nigrescens, Dorogostaisky, 1923), amurski (Thymallus arcticus grubei – Dybowski, 1869) i mongolski (Thymallus brevirostris – Kessler, 1879). Ucieszyła nas wiadomość, że w rzece Chowd występuje właśnie lipień mongolski, który osiąga największe rozmiary ze wszystkich wymienionych. Podręczniki podają, że może on dorastać do 70 cm długości. Już rzut oka na ogromna paszczę sugeruje skład diety tego wodnego bandyty. Lepiej uważać przy odczepianiu z haczyka złowionego okazu. Zakrzywione do tyłu, ostre zęby bardziej przypominają zęby dużego pstrąga niż drobne ząbki lipienia europejskiego. Nic więc dziwnego, że najskuteczniejszymi przynętami muchowymi okazały się streamery. Należało je tylko podać na super ciężkim sznurze tuż przy dnie. Szybko też stwierdziliśmy, że streamerom nie ustępują wcale niewielkie woblery. Trzeba było nimi łowić podobnie jak streamerem – w poprzek nurtu. Wyjątkowych okazów nie udało się nam niestety złowić. Liczne hole sztuk w granicach 45 - 51 cm w przepięknej, surowej scenerii gór Ałtaju i tak przyniosły wiele niezapomnianych przeżyć. Informacje o złowionych w tych okolicach lipieni o długości ponad 70 cm całkowicie się potwierdziły. Niestety wygląda na to, że amatorzy pobicia rekordu świata w lipieniu powinni się nieco pospieszyć. Nasi mongolscy opiekunowie pochwalili się zdjęciami od których niektórzy z nas o mały włos nie dostali zawału serca. Kilka z nich pokazywało całe sterty ogromnych lipieni o długości 60 – 80 cm, z których kilka z całą pewnością przekraczało 90 cm, złowionych i oczywiście zabitych w okresie tarła. Bez skrępowania namawiano nas na wizytę w innym terminie. Mniej więcej w połowie maja kiedy ryby te ciągną na tarło z jednego jeziora do drugiego i dalej w górę rzeki, jej nurty są pełne potężnych i łatwych do złowienia lipieni. Oczywiście nie znaczy to, że całkiem już nie ma po co tam jechać. Przy sprzyjających okolicznościach, z całą pewnością można tu trafić na okaz w granicach 70 cm i więcej. Praktyki odławiania i zabijania ryb na tarle prowadzone konsekwentnie przez wiele lat muszą jednak doprowadzić w końcu do całkowitego wyniszczenia populacji tych klejnotów mongolskiej przyrody.

70cm lipień mongolski złowiony w rzece Howd przez pana Hovorkę z Czech

O kolejnym przedstawicielu mongolskiej ichtiofauny słyszeliśmy wiele legend. Z wyglądu nieco przypomina okonia nilowego. Wielka morda, gruby kark i złotozielone boki, to  -

Osman

O tych tajemniczych rybach słyszałem wcześniej od kolegów, którzy mieli okazję się z nimi spotkać podczas podróży do Mongolii. Opowiadali oni z wypiekami na twarzy o pięknych braniach i dużej sile Osmanów. Podobno z największymi okazami nie mogli sobie poradzić! Czy prawdziwemu wędkarzowi trzeba lepszej zachęty? Spotkanie z nowym gatunkiem drapieżnika jest zawsze dla mnie szczególnie ekscytujące. Jeśli dodatkowo charakteryzuje się on walecznością, na takie spotkanie czekam z wielką niecierpliwością.

Osman przypomina trochę okonia nilowego

Pełna nazwa tego drapieżnika to osman ałtajski (Oreoleuciscus   potanini, Kessler, 1879). Występuje on w głębokich i czystych jeziorach i rzekach Azji.

Idąc za radą naszych mongolskich przewodników poszukiwania osmanów rozpoczęliśmy właśnie od jezior. Nasz obóz, składający się z trzech jurt zbudowano nad brzegiem rzeki Chowd, łączącej jeziora  Homon oraz Huragan. Niestety wiedza naszych monolskich przyjaciół na temat zwyczajów tych tajemniczych drapieżników ograniczała się do krótkiego okresu wiosennego. Wtedy to zarówno osmany jak i wielkie, jeziorowe lipienie migrowały między zbiornikami w poszukiwaniu dogodnych do tarła miejsc. Łatwo sobie wyobrazić jakie musi być wtedy zagęszczenie tych ryb w zatokach w pobliżu ujścia rzeki i później w samej rzece.

Pierwsze połowy z pontonu odbyły się na jeziorze Homon. Łowiliśmy we trzech – dwóch kolegów na muchę i ja oczywiście na woblery. W ciągu kilku godzin zanotowaliśmy dosłownie kilka brań. Na spinning złowiłem 2 małe lipienie i straciłem dwie inne, nieduże ryby. Jedynego osmana złowił Roman na niewielkiego, czerwonego streamera. Nie był to żaden okaz – ważył około 3 kg ale radości było co niemiara! Hol był rzeczywiście dość długi chociaż niezbyt dynamiczny. Niestety dość szybko niewielkie fale na Homonie zaczęły rosnąć. Wkrótce zwieńczyły je srebrne grzywy i moi koledzy zaczęli wspominać o powrocie na brzeg. Nie czuli się pewnie w dmuchanej łódce chociaż moim zdaniem była ona bardzo bezpieczna. Wróciliśmy więc na brzeg planując kolejny atak na osmany. Następnym celem było jezioro Huragan. Na pierwszy rzut oka jeszcze większe od poprzedniego. Dzień był bardzo piękny – słoneczny i bezwietrzny. Widoki przecudowne – wysokie, ośnieżone szczyty gór Ałtaj, krystalicznie czyste powietrze i szmaragdowa woda jeziora – to wystarczyło aby zakochać się od pierwszego wejrzenia! Tym razem Mongołowie postanowili udowodnić nam, że są tu ryby. Wsiedli więc na drugi ponton i dość szybko z wody o głębokości 5-8 m wyciągnęli dwa osmany o wadze około 6-7 kg. Przynętą na ich bardzo prymitywnych zestawach były niewielkie, martwe lipienie. My postanowiliśmy łowić sportowo – spinning i mucha. Poszukiwania stada drapieżników na dużym, nieznanym i bardzo głębokim jeziorze bez echosondy i z niewielkiego pontonu nie mogły oczywiście przynieść doskonałych  rezultatów. Poznanie choćby powierzchowne tak dużych zbiorników wymaga wielu miesięcy badań. Mongołowie znali oczywiście jedynie miejsca, w których ryby grupowały się przed tarłem czyli dobre w maju a nie we wrześniu.  Tak więc i druga wyprawa, mimo „zmasowanego ataku” z brzegu i z wody nie przyniosła nam żadnych ryb. Jasne stało się, że sami musimy znaleźć ryby i raczej szkoda czasu na poszukiwania ich w jeziorach. Skupiliśmy się więc na rzece. W środkowej części – koło naszego obozu miała ona około 10 – 15 m szerokości i rwała jak rączy jeleń po kamieniach i żwirze. Niżej, w stronę jeziora wypłycała się a prąd wyraźnie zwalniał. Szerokość koryta zwiększała się do 100, potem 200 i więcej metrów. Wszędzie było płytko – bez problemu brodziliśmy w każdym miejscu w goreteksowych butospodniach. Kolejnego dnia, podczas poszukiwania lipieni, zeszliśmy 3 kilometry w dół, w stronę jeziora. W niepozornej, przybrzeżnej rynnie, udało mi się tam złowić na 6 cm woblerka największego lipienia wyprawy – 51 cm.

51cm lipeń wziął na Minnowa 6S Salmo

Po bliższych oględzinach rynna ta okazała się bardzo ciekawa. W krótkim czasie dołowiłem kolejne lipienie – 47 i 48 cm. Co prawda daleko było im do okazów, których tu się spodziewaliśmy ale i tak byłem szczęśliwy – w końcu to największe lipienie w moim życiu. W tym samym czasie Roman, brodząc środkiem nurtu znalazł niewielki dołek, w którym w kilkanaście minut zaciął na streamera i wyholował 4 osmany o wadze 2 – 3 kg. Wróciliśmy więc do obozu z pomysłem na kolejny dzień. Wiedzieliśmy już, że następnego, ostatniego już niestety dnia, koniecznie należy spenetrować przyujściowy odcinek rzeki. Z samego rana udaliśmy się tam w silnym składzie 3 muszkarzy i niżej podpisany spinningista.

Wędkowanie w Howd wymagało dość ekstremalnego brodzenia w lodowatej wodzie. Ale widoki bez wątpienia wynagradzały cierpienia!

Już na początku Romek złowił w „swoim” dołku kolejne dwie ryby a jednej, mimo pogoni środkiem nurtu nie dał rady – wypięła się po wyciągnięciu całego sznura! Jeszcze godzinę później błyszczały mu się oczy, kiedy opowiadał o jej wielkiej jak dwie dłonie płetwie ogonowej, którą pomachała mu na pożegnanie. Marcin natomiast skupił się na obławianiu rynny, która dzień wcześniej przyniosła mi piękne lipienie. Już po kilku minutach usłyszeliśmy jego szczęśliwe okrzyki świadczące o zacięciu dużej ryby. Okazało się, że był to jego pierwszy osman! Nie żaden okaz, znowu 2 kg ale ile radości na delikatnej muchówce!

Pierwszy osman Marcina

Parę fotek i oczywiście ryba jak wszystkie inne wróciła do swojego królestwa. Po chwili jednak Marcin znowu oznajmił, że ma rybę! To kolejny osman o podobnej wielkości. Ja również złowiłem kilka ładnych lipieni, w tym jednego 48 cm, który sekundę wcześniej zebrał z powierzchni małą jętkę.

Ten lipień wziął na woblerek Salmo Tiny

Potem zszedłem niżej i ryzykując kąpiel dotarłem na skraj dołka zwieńczonego sporym głazem. Tam przez skórę czułem dużą rybę. Rzuciłem 6 cm, tonącego woblerka powyżej i powolutku, jak nimfę na muchówce, sprowadziłem go z nurtem jak najbliżej kamienia. W drugim przepuszczeniu coś „zawisło” na drugim końcu. Żadnego drgnięcia ani innej oznaki brania. Zaciąłem jednak z przyzwyczajenia będąc pewnym, że to zielsko, którego spore kępy widać na dnie. Spokojny odjazd parę metrów ku środkowi rzeki wyprowadził mnie z błędu! Nawoływania do chłopaków nie miały sensu – byli za daleko. Zwłaszcza, że Marcin właśnie holował kolejną ładną rybę. Okazało się później że pięknego lipienia.

Ładny lipień na suchara!

Ja natomiast przez dobrych 10 minut nie miałem nawet pojęcia co to za ryba. „Chodziła”  spokojnie przy dnie ale każdą próbę podciągnięcia do powierzchni kwitowała nerwowym szusem w dal. Holowalem delikatnie bo żyłka dość cienka – 0,20 mm, a wkoło sporo kamieni. Po 15 minutach miałem jednak zdobycz pod nogami. To mój pierwszy osman! I to od razu niezły – 75 cm!

Mój pierwszy osman!

Okazało się, że wobbler Salmo Minnow tak mu podpasował, że trudno było go znaleźć w przepastnej paszczy drapieżnika. Niestety sam musiałem poradzić sobie ze zdjęciem. Ustawiłem aparat na kamieniach i korzystając z samowyzwalacza zrobiłem kilka fotek.

Ten osman nie miał szans się wypiąć w trakcie walki!

Po godzinie, kilkaset metrów niżej spotkaliśmy się wszyscy w jednym miejscu. Woda tam już niemal stała. Głębokość rzeki powoli jednak zwiększyła się i nie było już mowy o dotarciu do środka nurtu. Wchodziliśmy więc tak daleko, jak pozwalał nam długość spodni i łowiliśmy brodząc w dół, w kierunku niedalekiego jeziora. Po kolejnej godzinie znaleźliśmy w końcu stado osmanów. Początkowo nie bardzo rozumieliśmy dlaczego brania są na stosunkowo niewielkim obszarze. Kiedy jednak wiatr uspokoił się całkowicie i zza lekkich chmur wyszło słońce wszystko stało się jasne. Łowiliśmy w okolicy kilku dużych kęp roślin porastających dno rzeki. Między nimi widać jasne plamy drobnego żwiru albo piachu. Tam właśnie, kursując prawdopodobnie między kępami zielska, przebywały drapieżniki.

Mieliśmy kilka godzin niezłej zabawy co chwila zacinając i holując te wspaniałe, piękne i silne ryby. Kilka razy holowało na raz trzech i czterech z nas! Oczywiście koledzy stracili też kilka ryb, które „poszły” ze streamerami. Cienkie przypony nie wytrzymały oporu sznura wplątanego w zielsko. Spinningiem łowiło się dużo wygodniej. Dalej rzucałem i dużo lepiej kontrolowałem prowadzenie małego woblerka miedzy kępami roślin. To właśnie okazało się kluczem do sukcesu. Brań było sporo ale jednego nie zapomnę. Stałem po pachy w wodzie obserwując kamienisto – piaszczyste dno. W pewnym momencie za woblerem przypłynął osman nie decydując się jednak na branie. Pływającego Horneta zmieniłem wówczas na tonącego i wykonałem kolejne rzuty. Tak, jak się spodziewałem osman pojawił się znowu i znowu niezdecydowany przypłynął za przynętą pod moje nogi. Po kolejnym rzucie zaczął jednak pływać dookoła mnie jakby rozglądając się za woblerkiem! Rzuciłem dosłownie 2 metry – pod sam jego nos i kiedy podpłynął ni zwijałem, tylko „grałem” przynętą w miejscu, na długości szczytówki. Po kilku sekundach „lustrowania” Horneta osman w końcu zdecydował się i połknął go na moich oczach! Co za widok!

Większość osmanów była średniej wielkości – 50 – 60 cm długości. Dosłownie w ostatnim rzucie udało mi się zaciąć i wyholować największego. Miał kark jak u brzany i proporcjonalną do niego kondycję. Hol był znowu nie tyle dramatyczny co długi i mozolny. Przeplatany jednak kilkoma ładnymi, wielometrowymi odjazdami. Na brzegu okazało się, że moja zdobycz mierzyła 78 cm. To już była ryba porównywalna do tych, które nasi przewodnicy złowili w jeziorze. Honor „cywilizowanych” metod był więc uratowany!

Największy osman wziął jak wszystkie na wobbler Salmo Minnow 6S
 

Żałowaliśmy, że nie wymyśliliśmy tego wcześniej. Można było przecież spróbować podpłynąć do ryb od strony środka rzeki pontonem. Rzeka miała w tym miejscu ok. 1 km szerokości więc mimo sporych wysiłków łowiliśmy właściwie z brzegu. Jestem pewien, że z pontonu albo z Belly Boat można było znaleźć naprawdę duże i sprytne okazy bliżej środka nurtu. Osmany dorastają przecież do metra i więcej długości! Bardzo możliwe, że kręciły się tak również wielkie lipienie.

Realizację tych planów musieliśmy jednak odłożyć na przyszłość. Następnego dnia bowiem wyruszaliśmy nad rzekę Uur w poszukiwaniu ryb, które są najczęstszym celem wędkarzy w Mongolii.

Pierwszą z nich, pospolitą również w rzekach Syberii jest –

Lenok  (Brachmystax Lenok, Pallas, 1773)

Zwany on jest również pstrągiem syberyjskim. Ma z nim rzeczywiście nieco wspólnego jeśli chodzi o ubarwienie ciała. Brązowozłote, nakrapiane ciemnymi plamkami ciało i charakterystyczne różowobordowe plamy na bokach. Od pstrągów odróżnia go przede wszystkim inna budowa pyska. Większość pstrągów ma pysk końcowy a lenok dolny – podobnie jak lipień. Bardziej do lipienia niż pstrąga podobne są też zwyczaje lenoka. Nie jest aż tak drapieżny i lubi towarzystwo osobników swojego gatunku. Jeśli trafimy na jednego – możemy być pewni, że w pobliżu jest co najmniej kilka podobnej wielkości. Zwykle łupem wędkarzy padają lenoki o masie 1 – 2 kg. Literatura podaje jednak, że ryba ta może dorastać do długości 80 cm i masy 6 kg. Na rzece Uur trafiliśmy nieco pechowo na opadającą po wielkich deszczach wodę. Pierwsze kilka dni pobytu przeznaczyliśmy więc na poszukiwania rozproszonych w wielu miejscach ryb. Szybko też zauważyliśmy, że lenoki trzymały się wtedy spokojniejszych miejsc z umiarkowanym nurtem lub wręcz martwych odnóg rzeki o stojącej wodzie. Można je tam było dość łatwo skusić zarówno na sztuczną muchę jak i woblery i obrotówki. Wieczorami wspaniałej zabawy dostarczało łowienie ich na suchą muszkę.

W płytkiej wodzie rozlewisk Urr łowienie lenoków na suchą muchę wymagało niemałych umiejętności.

W miarę opadania wody trzeba było się jednak starać coraz bardziej. W ciągu 10 dni poziom wody obniżył się o około 70 cm. Ryby zrobiły się płochliwe, aż w końcu trzeba było podchodzić je na kolanach! Oczywiście działo się tak w miejscach do których mieli dojście „wędkarze” mongolscy. Z małpią zręcznością rzucali oni sporymi obrotówkami „z ręki” – bez wykorzystania wędki! Spotkaliśmy kilku łowiących tak Mongołów w wieku między 10 a 40 lat. Niestety rozmowa z nimi na temat catch&release nie miała oczywiście sensu! W czasie kilku zorganizowanych przez gospodarzy spływów pontonem w dół rzeki trafiliśmy na miejsca w których lenoki brały prawie na wszystko jak oszalałe. Powód był oczywisty – było ich tam o wiele więcej i nie były przepłoszone.

Lenoki bardzo przypominają nasze pstrągi. 

     Szczególnie wspaniale wspominamy całodniową wycieczkę na dopływ Uur – rzekę Arig. Trzeba przyznać, że nasi przewodnicy znali Arig jak własną kieszeń.

Piękny fragment Agir - dopływu rzeki Urr. 

Wiedzieli nawet jak należy podać muchę aby zaraz było branie. Najskuteczniejsze okazały się tam bardzo ciężkie nimfy i średniej wielkości streamery. Z uwagi na silny w większości miejsc nurt wszędzie właściwie należało posługiwać się bardzo ciężkimi linkami muchowymi (fly lines). Przepiękne otoczenie rzeki i krystalicznie jej czysta woda dosłownie zapierały dech w piersiach!

Połowy lenoków na rzece Uur nie były oszałamiające. Łowiliśmy po kilka do kilkunastu sztuk dziennie na osobę. Powód był najczęściej prosty – używaliśmy dość dużych woblerów. Naszym głównym celem nie był bowiem lenok. Każdy z nas marzył o złowieniu króla mongolskich rzek, którym bez wątpienia jest –

Tajmień

Tajmień (Hucho taimen, Pallas, 1773) to ryba legenda. Dla wielu mistyczny niemal ślad dawnej potęgi nieskażonej przyrody Azji. Największy przedstawiciel łososiowatych na świecie. Literatura podaje maksymalną długość tajmienia jako 160 cm. Wiele przekazów wskazuje jednak, że może on dorastać do wiele większych rozmiarów. Największy w miarę udokumentowany okaz to ryba złowiona w roku 1943 w rzece Kotuy. Przy długości  210 cm ważyła ona 105 kg. Kilka lat temu w jeziorze Chubsuguł złowiono w sieć tajmienia o długości 178 cm. Również na wędkę w ostatnich latach łowi się  sporo ryb w granicach 140 – 160 cm jednak ich liczba z roku na rok gwałtownie maleje. Oficjalnym rekordem świata jest okaz o masie 41.95 kg złowiony w rzece Keta w Rosji.  Coraz mniej jest niedostępnych miejsc. Wszędzie da się dolecieć śmigłowcem. Tajmienie są co prawda długowieczne i silne. Największe okazy są ponadto niełatwe do złowienia. Mimo, że większość złowionych na wędkę okazów jest wypuszczana, sporo z nich i tak nie przeżywa forsownego holu i następującej później sesji fotograficznej. Kto chce mieć więc szansę na złowienie „króla” niech lepiej planuje wyprawę jak najszybciej.

Na cel naszej wyprawy wybraliśmy rzekę Uur ponieważ w ostatnich latach goście firmy „Ingol” złowili tam kilka ogromnych okazów w tym tylko w roku 2007 dwie ryby po 152 cm!

Czeski wędkarz Pesek złowił w 2007r w rzece Urr tajmienia o długości 152cm!

Z takim potworem jednak nie dane nam było się tym razem spotkać. Bez wątpienia jednak ciągle można tam złowić tej wielkości tajmienia. Jak zwykle jest to po części sprawa zarówno doświadczenia jak i szczęścia. Szczęścia do pogody, stanu rzeki oraz po prostu do ryb. Najlepszy okres, tak jak na innych rzekach to początek i koniec sezonu. My trafiliśmy nie najlepiej. Jak wspominałem woda była zbyt wysoka i mętna a temperatury powietrza zbyt wysokie (10 – 25*C). Najlepiej, jeśli rankiem przez dłuższy czas utrzymują się przy brzegu tafle lodu po mroźnej nocy a woda jest niska i bardzo czysta. Mimo trudności nasza grupa złowiła 32 tajmienie z których największy (złowiony na zachętę pierwszego dnia) mierzył 123 cm.

Największy tajmień wyprawy wziął na tonący, 7cm wobbler.

Niestety rzeka Uur nie bardzo nadaje się do połowów na muche. Jest po prostu za duża i za szybka a przy tym poziomie wody zbyt mało czytelna dla wędkarza. Tylko jeden okaz tajmienia dał się więc złowiona streamera. Zgodnie z przewidywaniami najskuteczniejsze okazały się woblery w kolorze pstrąga. Niespodzianką była pierwsza, największa ryba, która wzięła w ujściu niewielkiego dopływu na tonącą imitację pstrąga o długości zaledwie 7 cm! Większość tajmieni złowiliśmy na jednoczęściowe i łamane (jointed) „pstrągi” o długości 13 cm.

Salmo Whitefish 13Jointed to niezawodna broń na tajmienie!

Większość łowców tajmieni wie, że świetną przynętą na tego drapieżnika są wszelkie imitacje gryzoni (myszy, szczurów, susłów) prowadzone wolno po powierzchni. W ten sposób łowi się głównie wieczorem. Tajmień to w swoim otoczeniu drapieżnik ostateczny. Nie przepuści żadnemu stworzeniu, które zmieści się w jego wielkiej paszczy. Atrakcyjność ofiar poruszających się po powierzchni jest dodatkowo większa, gdyż drapieżnik ocenia je jako dużo łatwiejsze kąski niż np ryby. Łatwo to zrozumieć – mysz płynąca po powierzchni rzeki jest absolutnie bezbronna w konfrontacji z pełnymi wielkich zębów szczękami tajmienia. Wykorzystując tą wiedzę postanowiłem sprawdzić jak drapieżniki te będą reagowały na duże przynęty powierzchniowe skonstruowane do połowy szczupaków i amerykańskich muskie. Okazało się to strzałem w przysłowiową dziesiątkę! Pierwszy tajmień wziął w ujściu dopływu o nazwie Ulran praktycznie na stojącej wodzie. Przynętą był Salmo Turbo Jack.

Niezapomniane podwójne branie z powierzchni tego tajmienia na zawsze pozostanie w mojej pamięci ...

O łowieniu na przynęty powierzchniowe pisałem w numerze 4/2008 naszego ulubionego pisma. Turbo Jack to prop-bait. Tylna jego część zaopatrzona jest w śmigło, które kręcąc się wywołuje na powierzchni sporo zamieszania. W ujściu rzeki Ulran okazało się, że hałasu było akurat tyle, aby skusić do ataku dwa blisko metrowej długości tajmienie w ciągu niespełna 10 minut! Brania były oczywiście bardzo widowiskowe i gwałtowne. Na tą samą przynętę złowiłem również prawie metrowego tajmienia następnego dnia w cudownym dole, który powstał poniżej zniszczonego przez powódź mostu na rzece Uur. Aby dostać się do tego miejsca musiałem obejść ruiny mostu przechodząc przez rzekę. Branie było z tych, których nie zapomina się długo. Już w drugim rzucie, na samym środku dołu w którym wirowała woda rzeki, do chlapiącej przynęty wyszedł tajmień. Tym razem jednak nie było gwałtownego uderzenia. Branie przypominało raczej delikatne zebranie muszki przez pstrąga. Ujrzałem więc łeb drapieżnika, który niemal bezgłośnie „pożarł” moją przynętę na powierzchni. Zaraz potem, po zacięciu, hałasu było oczywiście dużo!  Co za przygoda!

Niewielki ale piękny tajmień złowiony koło ruin zwalonego mostu na Urr.

Kolejną przynętą powierzchniową, która znakomicie sprawdziła się był Salmo Maas Maruder również opisany we wspomnianym artykule. Jest to przynęta typu „stickbait” poruszająca się po powierzchni stylem „walk-the-dog”. Niedaleko naszego obozu był długi na około 200 m, prosty odcinek rzeki, nazywany przez miejscowych „czarna jama”. Mieszka tam podobno wiele tajmieni w tym dwa o długości ponad 1,5 metra! Czy potrzeba lepszej zachęty aby w takim miejscu spróbować swoich sił? Łowiliśmy tam trzy razy. Za każdym razem wieczorem i w nocy.

Zachód słońca nad "czarną jamą" na rzece Urr - czas potworów się zbliża!

Pierwszym razem próbowałem kolejny raz Turbo Jacka. Miałem 6 potężnych brań, które w ciemnościach przyprawiają niemal o zawał serca! Niestety żadnej ryby nie udało się skutecznie zaciąć. Kolejnym razem, po obłowieniu połowy „czarnej jamy” i zmarnowaniu kolejnych 3 brań, zacząłem zastanawiać się nad przyczyną niepowodzenia. Doszedłem do wniosku, że może prop-bait, szczególnie tej wielkości, w tak spokojnym miejscu i w ciemności jest za głośny i drapieżniki po prostu w ostatniej chwili rezygnują z ataku. Zmieniłem więc natychmiast przynętę na Maas Marudera. Ślizga się on po powierzchni niczym wąż zostawiając w świetle księżyca za sobą zygzakowaty ślad. Decyzja okazała się słuszna. Po kolejnych kilku rzutach miałem pewne, choć dużo cichsze i spokojniejsze  „walnięcie”.

Jeden z wielu tajmieni złowionych na Maas Maraudera Salmo

Po chwili miałem na brzegu tajmienia o długości 90 cm. Kolejnego wieczora zabrałem w to miejsce 3 kolegów. Początkowo łowili oni na różne przynęty, w tym również na imitację szczura wykonaną z futra. Po moim drugim tajmieniu złowionym na Maas Marudera wszyscy zastosowali oczywiście tą samą przynętę i nie żałowali swojej decyzji. Udało mi się złowić jeszcze jednego „nocnego bandytę a koledzy dołowili jeszcze trzy ryby – wszystkie o długości między 90 a 105 cm!

Nocne tajmienie uwielbiały Mass Maraudera!

Pełny sukces! Łowienie na przynęty powierzchniowe okazało się nie tylko skuteczne ale też niezwykle emocjonujące. Przed wyprawą na tajmienie radzę wszystkim zaopatrzyć się w prop-baity i stickbaity i spróbować swoich sił zarówno w nocy, jak i w dzień. Osobiście po krótkich eksperymentach zastosowałem w tym przypadku wędkę o długości 2,8 m z multiplikatorem. Szczególnie podczas używania tak ciężkich przynęt do połowu dużych ryb nie ma sensu upierać się przy tradycyjnym kołowrotku. Używanie grubej plecionki na kołowrotku spinningowym już po kilku godzinach wyraźnie i boleśnie czuć na palcu nabierającym linkę przed rzutem.

Swojego Maas Maraderowego tajmyszki doczekał się też Mariusz ...

Miłą niespodzianką było złowienie podczas jednego z raftingów rzeką Urr kilku ładnych szczupaków. W niepozornej zatoczce wskazanej przez Mongołów złowiliśmy w kilka minut 6 drapieżników o długości 85 – 104 cm! Kilka innych pokazało się ale nie wzięło wolno prowadzonych woblerów.

Mongolskie szczupaki wyglądają dokładnie jak nasze.

Niestety

czasy, kiedy Mongołowie nie łowili i nie jedli ryb minęły bezpowrotnie. Nie mają oni co prawda wciąż dostępu do dobrego sprzętu wędkarskiego ale radzą sobie nieźle wyłudzając różne drobiazgi od napotkanych wędkarzy. Nie ma też niestety mowy o wypuszczaniu złowionych ryb ani respektowaniu ochrony w czasie tarła. Są nad wodą od zawsze i cały rok mogą ją obserwować. Dlatego mogą być dla ryb bardzo niebezpieczni.

Wędkowanie w takich okolicznościach przyrody i na dodatek w doskonałym towarzystwie - czy może być coś piękniejszego?

Biorąc jednak pod uwagę ogrom mongolskich rzek, takich jak np. Uur, nie będzie im oczywiście łatwo wyłowić wszystkich ryb. Gospodarze takich fishing camps jak Ingol nad Uurem, aby nie zniechęcić przyszłych klientów, będą jednak zmuszeni nie tylko do znajdowania nowych łowisk – oddalonych coraz bardziej od siedzib ludzkich. Muszą oni również zacząć radzić sobie z dzikim i niekontrolowanym pozyskiwaniem ryb przez miejscowych. Jeśli tego nie zrozumieją, świetnie funkcjonujący biznes może się bardzo szybko skończyć! Oczywiście droga do celu nie jest łatwa – należy uzmysłowić miejscowej ludności, że ryb nie da się odławiać bez końca. Bez ryb nie będzie turystów ze świata. Bez turystów nie będzie ich dolarów. Wtedy zostanie tylko jak za dawnych czasów pogoń za tarbaganem po stepie i smętne pieśni śpiewane przy kumysie. Ale może ich taka wizja wcale nie przeraża? W końcu żyli tak przez tysiące lat.

Tak więc lepiej pakujmy wędki i ruszajmy do Mongolii na spotkanie z królem póki czas!

 

Piotr Piskorski

Rybolov Elite 2008

 

Przepiękny widok na ośnieżone szczyty gór Ałtaj
Piękny fragment Agir - dopływu rzeki Urr.
Fantastyczny zakręt narzece Urr ...
Niezapomniane podwójne branie z powierzchni tego tajmienia na zawsze pozostanie w mojej pamięci ...
Jeden z wielu tajmieni złowionych na Maas Maraudera Salmo
Czeski wędkarz Pesek złowił w 2007r w rzece Urr tajmienia o długości 152cm!
Kolejna obiecująca płań na Urr ...
Ładny lipień na suchara!
Nocne tajmienie uwielbiały Mass Maraudera!
Osman przypomina trochę okonia nilowego
70cm lipień mongolski złowiony w rzece Howd przez pana Hovorkę z Czech
Mongolskie szczupaki wyglądają dokładnie jak nasze.
Zachód słońca nad "czarną jamą" na rzece Urr - czas potworów się zbliża!
Niewielki ale piękny tajmień złowiony koło ruin zwalonego mostu na Urr.
Mój pierwszy osman!
Największy tajmień wyprawy wziął na tonący, 7cm wobbler.
Koniec walki z tajmieniem, który z impetem walnął w Turbo Jacka!
Swojego Maas Maraderowego tajmyszki doczekał się też Mariusz ...
Ten lipień wziął na woblerek Salmo Tiny
Ten osman nie miał szans się wypiąć w trakcie walki!
W płytkiej wodzie rozlewisk Urr łowienie lenoków na suchą muchę wymagało niemałych umiejętności.
Wędkowanie w Howd wymagało dość ekstremalnego brodzenia w lodowatej wodzie. Ale widoki bez wątpienia wynagradzały cierpienia!
Salmo Whitefish 13Jointed to niezawodna broń na tajmienie!
51cm lipeń wziął na Minnowa 6S Salmo
Wędkowanie w takich okolicznościach przyrody i na dodatek w doskonałym towarzystwie - czy może być coś piękniejszego?
Lenoki bardzo przypominają nasze pstrągi.
Pierwszy osman Marcina
Największy osman wziął jak wszystkie na wobbler Salmo Minnow 6S

Udostępnij

JEST TAKI KRAJ Z wędką świat - relacje z wypraw

Data utworzenia

ndz., 30/05/2021 - 07:27

Data modyfikacji

pt., 30/07/2021 - 17:07