O mnie

Udała mi się rzecz trudna -  połączyłem największą, życiową pasję z pracą zawodową. Dzięki temu połączeniu stworzyłem markę, która - mam wielką nadzieję - na zawsze już pozostanie ikoną branży wędkarskiej. Zaprojektowałem wiele przynęt sztucznych, które od ponad 30stu lat pomagają wędkarzom na świecie przeżywać niesamowite przygody nad wodą. Zwiedzając przepiękne miejsca na kilku kontynentach poznałem wielu ciekawych ludzi. Za największe osiągnięcie i sukces uważam jednak fakt pogodzenia tego wszystkiego z życiem rodzinnym. 

Tak - możecie nazwać mnie szczęściarzem!

Jestem wędkarzem

Od pierwszej złowionej uklejki, która wzięła na ciasto z chleba, wiedziałem, że to będzie moja pasja, której żadna inna nie zagrozi. Okazało się, że pasja przerodziła się w sposób na życie i niezły biznes. 

Jestem ichtiologiem

Pięć lat studiów na kierunku Rybactwo Śródlądowe olsztyńskiej ART, z wieloma przedmiotami pozwalającymi zgłębić nie tylko tajemnice życia ryb ale również zasady, które rządzą podwodnym światem. Od początku wiedziałem raczej, że nie będę pracował w rybactwie. W czasie studiów poznałem jednak wielu wspaniałych ludzi – w większości wędkarzy. Wielu z nich miało wpływ na moją przyszłą drogę życiową. Te dwa czynniki – wiedza ichtiologiczna i kontakt z bardzo różnym podejściem do wędkarstwa, bez wątpienia pomogły mi w mojej przyszłej pracy.

Jestem plastykiem i projektantem

Od wczesnych lat dziecinnych malowałem, rysowałem i rzeźbiłem. Były nawet plany studiowania na ASP. Ryby jednak wygrały. Tak, jak nie dały szans innym zauroczeniom, które pojawiały się często w moim życiu. Amatorskie zdolności plastyczne przydały się jednak bardzo w pracy projektanta. Zdecydowana większość projektów Salmo (zarówno kształtów jak i kolorów) jest moim dziełem. Jestem bardzo dumny, że tak wiele z nich trafiło na zawsze do światowego kanonu najskuteczniejszych, sztucznych przynęt. Oczywiście nie udałoby się to bez wspaniałego zespołu ludzi, z którymi miałem zaszczyt pracować przy tworzeniu tych projektów.

Jestem podróżnikiem

Uwielbiam łowić nowe gatunki ryb w egzotycznych miejscach. Dzięki mojej pracy zrealizowałem, niejako przy okazji, pasję do podróżowania i poznawania piękna Matki Ziemi. Zdecydowana większość tych eskapad była ściśle związana ze studiowaniem preferencji nowych klientów - technik wędkarskich i najskuteczniejszych przynęt. Każda wyprawa łączyła się więc z konfrontowaniem skuteczności moich projektów z miejscowymi bestsellerami. To połączenie pasji, nauki i przygody było naprawdę wyjątkowe i wspaniałe!

Jestem społecznikiem

Od początku istnienia, czyli od roku 1988, działam w stowarzyszeniu TMP Passaria, które próbuje ratować rzeki pstrągowe woj. Warmińsko – Mazurskiego przed ostateczną zagładą (www.passaria.org). Uważam, że każdy z nas powinien coś dać z siebie społeczeństwu oprócz podatków. Korzystając z bezcennych dobrodziejstw natury powinniśmy czuć również jakieś zobowiązania wobec niej. Bez wątpienia wciąż zaciągamy dług, który prędzej czy później musi zostać spłacony. Miejmy nadzieję, że młode pokolenie podoła zadaniom, jakie przed nimi stoją.

 

Jak to się właściwie zaczęło?

Takie pytanie słyszę dość często. Cóż. Trudno powiedzieć ale chyba w momencie, w którym pierwszy raz wziąłem w rękę wędzisko spinningowe mojego taty – klejonkę tonkinową produkcji Sp Pracy Sprzęt Rybacki Czapla zaopatrzoną w kołowrotek produkcji czechosłowackiej (było takie państwo!) pn Rex. Który to był rok … pewnie 1968 lub 69? Być może jednak stało się to nieco wcześniej. Wtedy, kiedy wziąłem do ręki magiczne pudełko mojego taty ze sztucznymi przynętami.

Wiele bym dał, żeby je teraz odnaleźć. Niestety śledztwo rodzinne do tej pory nie przyniosło żadnych rezultatów. Było to metalowe pudełko, myślę, że po cygarach. Zawierało zaś same skarby – sztuczne przynęty z poprzedniej epoki. Pamiętam doskonale pociemniałe od patyny i rdzy wahadłówki i kilka dewonów. Pewnie mało słyszał dziś w ogóle o takiej przynęcie. Były to niewielkie, zwykle metalowe, hybrydy wahadłówki i obrotówki. Kształt „rybki” zaopatrzony w dwie „płetwy” po bokach. Płetwy te, skręcone w śmigło, wywoływały ruch wirowy przynęty. Jestem pewien, że od wielokrotnego oglądania każda z nich była nieźle wypolerowana moimi zafascynowanymi palcami. Potem były wakacyjne wędkowania. Tata zabierał spinning ale bardzo rzadko na niego łowił. Łowiliśmy głównie  ukleje i płotki na ciasto z bułki. Były to naprawdę fajne chwile. Zarówno samo łowienie, jak i celebra związana z transportem ryb do domu, ich skrobaniem i smażeniem. Ja jednak zawsze marzyłem o tych rybach, które te nasz uklejki zjadają. Pierwszego, złowionego własnoręcznie na pożyczony od taty spinning szczupaka nie zapomnę nigdy. Jezioro Wisełka koło Międzyzdrojów, późny wieczór (bo oczywiście w wieku 7 lat nie miałem prawa łowić na przynęty sztuczne). Na wahadłówkę rzuconą z niewielkiej przecinki w trzcinach, uderzył drapieżnik o długości pewnie ze 25-30cm … Byłem tak szczęśliwy, że z wielkim trudem opanowałem się, żeby go nie zabrać na pamiątkę. Kolejne wspomnienie, które bez wątpienia istotnie wpłynęło na moje późniejsze losy, to wizyta w sklepie wędkarskim Moby Dick w podziemiach dworca centralnego w Warszawie. Było to pewnie w połowie lat 70tych. Łowiłem już oczywiście wtedy spinningiem i to legalnie, co nie było takie proste. Możliwość łowienia na przynęty sztuczne mieli pełnoletni członkowie PZW. Młodociani musieli wykazać się szczególnym zaangażowaniem w prace swojego koła. Sklep Moby Dick znany był w kraju nie tylko z własnej produkcji przynęt (obrotówek) ale również z działalności komisowej. Tak więc w czasach, w których w sklepach wędkarskich dominowała produkcja krajowa, w Moby Dicku zawsze na półkach podziwiać można było najnowsze wyroby firm takich jak DAM, Balzer, ABU, Mepps czy Rapala. Właśnie tam, na wystawie, po raz pierwszy zobaczyłem wobler Rapala Original. To było coś tak pięknego i jednocześnie nieosiągalnego dla mnie, że trudno nawet opisać uczucia, które targały wówczas moją nastoletnią duszą! Ten mały kawałek balsy kosztował majątek. Z tego co pamiętam, jak szybko policzyłem, mój tata mógł kupić za miesięczne wynagrodzenie może 10 takich przynęt … Stojąc tak z nosem przyklejonym do szyby wystawowej pomyślałem wtedy – dlaczego to aż tyle kosztuje? Muszę coś takiego mieć. Skoro nie mogę tego kupić to muszę coś podobnego zrobić!

Pierwszy szczupak na woblera

Mój pierwszy wobler

powstał niedługo po tych przemyśleniach. Inspiracją była też książka Tadeusza Andrzejczyka pt „Wędkarstwo jeziorowe” - pierwsza na polskim rynku fachowa literatura pokazująca wszystkie aspekty nowoczesnego wędkarstwa. Piękne zdjęcia pokazujące nie tylko ryby ale przede wszystkim sprzęt zupełnie mną zawładnęły. Po jakimś czasie mogłem dosłownie cytować długie fragmenty rozdziałów tyczących ryb drapieżnych. Zakochałem się dosłownie w przynętach ABU a szczególnie w woblerach. Moja pewność niedoścignionej skuteczności tych przynęt sięgnęła 100% mimo, że oczywiście żadnej nie miałem okazji nawet wziąć do ręki. I tak, po kilku eksperymentach struganych z lipowego drewna i malowanych srebrzanką powstał pierwszy, „poważny” wobler – imitacja ABU Hi Lo. Jest to (do tej pory w ofercie firmy) przynęta zaopatrzona w regulowany ster głębokości. Taka też była moja pierwsza wersja. Mechanizm regulacji niestety był bardzo nietrwały i dość szybko musiałem zastąpić go sterem wyklepanym z blaszki mosiężnej i ustawionych na stałe. Przynęta ta dała mi wiele radości, nie tylko z powodu złowionych na nią ryb. Paradując z nią podczepioną do przelotki wędziska po nadrzecznych bulwarach w Płocku, z nieukrywaną dumą przyjmowałem pytania wędkarzy o cenę tego „ABU”. To był najlepszy dowód, że kopia była niezła.

Ryby złowione w na kopię woblera ABU HiLo w jez Soczewka koło Płocka

Z opisanymi wyżej wydarzeniami, z książką „Wędkarstwo jeziorowe” oraz z moją „podróbką” ABU HILo wiążą się interesujące anegdoty, które jak sądzę są niezłą ilustracją mojej życiowej drogi. Opiszę te historie osobno bo jestem pewien, że warto poświęcić im nieco więcej miejsca i uwagi.

Szczerze mówiąc w momencie, w którym rozpocząłem naukę w liceum ogólnokształcącym im Wł. Jagiełły w Płocku, nie miałem zupełnie pomysłu na swoje życie. Łowiłem więc w Wiśle, Skrwie i okolicznych jeziorach i dosłownie pochłaniałem wszystkie książki o rybach. Sporo czasu spędzałem  wertując biblioteki i księgarnie w poszukiwaniu czegokolwiek co choć pobieżnie traktowało o istotach wodnych. Pamiętam moją najciekawszą „zdobycz” z czasów liceum, którą wypatrzyłem na półce księgarni na rogu ulic Kolegialnej i 1go Maja. Była to „Ichtiologia Szczegółowa” Nikolskiego. Pani za ladą kilka razy upewniała się czy jestem pewien, że chcę ją kupić informując mnie, że jest to pozycja dla studentów! Ja natomiast już chwilę później dosłownie pędziłem do domu przyciskając tę magiczną księgę do piersi, aby jak najszybciej rozpocząć wertowanie jej kart! Dopiero w 3 klasie, kiedy każdy musiał zdecydować o kierunku studiów, doznałem olśnienia.

Chciałem i po prostu musiałem uczyć się o rybach!

Wybór okazał się prosty. Tylko na ówczesnej Akademii Rolniczo – Technicznej w Olsztynie funkcjonował Wydział Ochrony Wód i Rybactwa Śródlądowego. Teraz trudno w to uwierzyć ale w latach 80tych  wydział ten był dość elitarny. Na jedno miejsce startowało siedmiu chętnych! W związku z tym egzaminy były trudne i aby marzyć o otrzymaniu indeksu, należało osiągnąć średnią ocenę co najmniej 4,5 (w tamtych czasach max to była 5tka). Rezultatem takiego odsiewu był wyjątkowy skład osobowy każdego roku. W swoim środowisku traktowany byłem jak nieszkodliwy dziwak. W Olsztynie natomiast spotkałem całą bandę podobnych sobie czubków, którzy zjechali się do Kortowa kierowani trudną dla laików do zrozumienia miłością do wszystkiego, co pływa w wodzie. Inna sprawa, że mało który z moich kolegów wiedział co ma zamiar robić po studiach. Wszyscy chcieli po prostu zgłębiać wiedzę o rybach.

Pięć pięknych lat młodości minęło niestety szybko. W trakcie studiów oprócz wiedzy z przedmiotów rybackich zgłębiałem oczywiście tajniki wędkarstwa spinningowego a także zacząłem dorabiać sobie domową produkcją woblerów. Miałem przyjemność zapoczątkować dość długą historię „olsztyńskiej szkoły woblera”, która miała spory wpływ na wszystkich wędkarskich rzemieślników w kraju. Jeździłem sporo na zawody wędkarskie podczas których moje woblery szły jak świeże bułeczki i łowiły ryby we wszystkich częściach kraju. Jak na tamte czasy moje wyroby wyróżniały się zarówno wyglądem jak i pracą. Myślę, że jako pierwszy zastosowałem wstążkę brokatową do oklejania korpusów przynęt. Inni używali do tego celu najczęściej folii aluminiowej lub po prostu malowali je farbami. W krótkim czasie pojawiła się spora grupa kolegów, którzy, każdy na swój sposób, doskonalili kunszt produkcji drewnianej rybki. Wymiana doświadczeń i materiałów owocowała coraz ładniejszymi i bardziej łownymi przynętami. Prawdopodobnie wtedy zaświtała mi po raz pierwszy myśl o przekuciu tej zabawy w biznes. Czasy były jednak niezbyt sprzyjające a w rodzinie nie miałem wzorów „prywaciarzy”. Po studiach pracowałem więc najpierw przez 5 lat jako naukowiec w IRŚ w Olsztynie a potem przez nieco ponad rok jako strażnik rezerwatu na mojej ukochanej Pasłęce. Piękne, niemal beztroskie czasy, urozmaicone częstymi wyjazdami po kraju i najbliższej zagranicy głównie w poszukiwaniu pstrągów. Na tych wyjazdach bez problemu sprzedawałem każdą ilość wyprodukowanych przez siebie (i kolegów) woblerów. W 1988r założyłem jednak rodzinę i z lekkim opóźnieniem dotarło do mnie, że warto byłoby nieco lepiej zatroszczyć się o jej przyszłość. Okazja nadarzyła się w 1991r, kiedy to na fali przemian ustrojowych w całym kraju małe i duże biznesy prywatne rosły jak grzyby po deszczu. Tak więc wspólnie z młodszym o pięć lat kolegą, również absolwentem Rybactwa, Radkiem Zaworskim, w kwietniu 1991r powołaliśmy do życia twór o nazwie –

Salmo

Początki były trudne. Rozpoczynaliśmy we dwóch, w wynajętej piwnicy małego domku jednorodzinnego przy ul. Dożynkowej w olsztyńskich Dajtkach. Aż dziw, że nie wysadziliśmy tej piwnicy w powietrze. Lakierowaliśmy przynęty przez zanurzenie w farbach na bazie nitro i oczywiście nie było mowy o żadnych wyciągach … Zatrudnialiśmy pracowników i uczyliśmy się na własnych błędach. Kilka razy blisko było do plajty. Kilkukrotnie przed upadkiem ratował nas mój ojciec wspierając zarówno finansowo jak i rzeczowo – budując pierwsze urządzenia wykorzystywane w masowej produkcji. Przeprowadzaliśmy się z produkcją aż trzykrotnie aby w styczniu 2007 roku osiąść na stałe w zbudowanej według własnego projektu fabryce w Nagladach koło Olsztyna.

    

Zdjęcia z drugiej siedziby SALMO w Olsztynie przy ul. Lubelskiej 36

Trzecia siedziba SALMO w Gietrzwałdzie - przebudowa i rozbudowa budynku po rozlewni wód mineralnych.

    

Historia budowy fabryki SALMO w Nagladach i firma obecnie

W międzyczasie produkcja rosła a przynęty pod marką Salmo trafiały do pudełek wędkarzy w coraz to nowych krajach. Była to dla mnie sprawa ambicjonalna żeby pochwalić się jak największą ilością krajów, gdzie mieliśmy dystrybutorów. W szczytowym momencie było ich 45. Teraz wiem, że nie to było najważniejsze i więcej energii należało raczej skierować w inne rejony. Spotkania z potencjalnymi klientami, podróże i poznawanie preferencji wędkarzy oraz oczywiście możliwość łowienia ryb w wielu krajach były jednak niezwykle pouczające i bez wątpienia również wartościowe.

W 2013r wspólnik postanowił pójść własną drogą a więc stałem się jedynym właścicielem firmy. Już trzy lata później otrzymaliśmy propozycję sprzedaży fabryki i marki Salmo. Oferentem była największa, europejska firma z branży – FOX International. Po trzymiesięcznych negocjacjach podpisaliśmy umowę i marka Salmo stała się częścią rodziny FOX. W myśl tej umowy przez dwa lata zarządzałem biznesem a potem zdecydowałem się zająć projektowaniem i promocją. Od początku roku 2024 zdecydowałem się zakończyć współpracę z firmą FOX International a co za tym idzie również zaprzestać wspierania marki Salmo. 

Nie kończę jednak swoich związków z wędkarstwem. Postanowiłem spróbować swoich sił w szeroko rozumianym doradztwie. Jestem nie tylko projektantem przynęt i twórcą marki uznanej na świecie. Moje wykształcenie to biologia ryb i rybactwo. Myślę, że jest to ciekawe połączenie, które powinno zainteresować rynek. 

To taka skrócona wersja mojego zawodowego życia. W tzw międzyczasie oczywiście nałogowo łowiłem ryby. W kraju skupiałem się głównie na pstrągach i szczupakach. W 1989r wspólnie z grupą kolegów złożyliśmy Olsztyński Klub Pstrągarzy „Passaria”, który w 1996r przekształcił się w stowarzyszenie pn Towarzystwo Miłośników Pasłęki Passaria. Od początku istnienia jestem członkiem zarządu Passarii i od wielu lat prezesem. Dla zainteresowanych polecam stronę TMP Passaria - www.passaria.org

Moje wędkowanie

Na koniec parę słów o moim wędkowaniu. Właściwie od początku istnienia firmy Salmo do dziś nie jest ono takie, jak w przypadku zdecydowanej większości z Was, którzy to czytają. Zwykłem mówić, że "na rybach zawsze jestem w pracy" co często było traktowane przez kolegów jako dobry żart. Tymczasem tak było na prawdę! Mógłbym długo pisać na ten temat ale postaram się to wyjaśnić w kilku zdaniach. Wielokrotnie miałem przyjemność i zaszczyt łowić wspólnie ze światowej klasy wędkarzami. Byli to zawodowi przewodnicy znający swoje wody jak własną kieszeń. Byli to również profesjonalni wędkarze, żyjący ze startów w zawodach, sponsorowani przez wielkie, światowe marki. Byli to także dziennikarze piszący dla najlepszych, branżowych magazynów oraz "zwyczajni" pasjonaci naszego ulubionego sportu jednak uznani za mistrzów w swoim gronie. Od każdego z nich starałem się nauczyć jak najwięcej. Dotyczyło to zarówno doboru przynęt jak i technik ich prezentacji, które w ich ocenie najlepiej dzialały w danej sytuacji. Zawsze prosiłem każdego z nich o stosowanie najskuteczniejszych według nich przynęt, choć często przez kurtuazję proponowali łowienie wyłącznie na przynęty Salmo. Tłumaczyłem wtedy, że to ja będę łowił na Salmo a oni niech łowią na najlepsze, sprawdzone w tej wodzie przynęty. Tylko tak bowiem - porównując osiągnięte przez nas wyniki - będę mógł sprawdzić skuteczność działania moich projektów i wyciągnąć wnioski, które pozwolą wymyślić nowe rozwiązania. W rezultacie zwykle nie łowiłem przynętami, które już na pierwszy rzut oka wydawały się oczywiste na danej wodzie. Starałem się jednak dopasować do niej jakąś przynetę z kolekcji Salmo i ewentualnie znaleźć nową technikę prezentacji lub w ostateczności poddać się ze świadomością, że przydałoby się jakieś nowe rozwiązanie! Oczywiście czasami bolało! Każdy lubi łowić ryby a normalny facet ma w duszy zawodnika ... Cóż - zwykłem mówić, że ta praca nie jest aż tak ciężka ... górnicy mają o wiele gorzej ! ;o) Zdarzało się jednak, że moje wyniki były porównywalne albo nawet lepsze! Możecie mi wierzyć - takie chwile pamięta się długo. Oczywiście trudno też wyobrazić sobie lepszą promocję niż opinia lokalnego guru wędkarskiego. Brałem też udział w wielu zawodach wędkarskich. Oczywiście każdy lubi wygrywać. Nie uważam się jednak za zawodnika. Dla mnie była to kolejna okazja do konfrontacji skuteczności moich przynęt i technik z najlepszymi. Nie chwaląc się udało mi się nawet stanąć na pudle a nawet wygrać kilka dużych imprez w kraju. 

Zwycięstwo w zawodach o Puchar Lowrance i pisma Wędkarski Świat 06.2006

Zawsze staram się eksperymentować. Jeśli kolega na łodzi decyduje się łowić na przynetę mniejszą - ja wybieram większą, jeśli łowi na kolor jaskrawy - ja łowię na kolor stonowany. Moim zdaniem tylko takie podejście daje mi szansę na wymyślenie czegoś nowego.

A ryby? No cóż - udało mi się złowić ich sporo. Było też kilka okazów. Zawsze jednak moim celem nadrzędnym było testowanie i udoskonalanie przynęt Salmo. Innej drogi do budowania oryginalnej, niepowtarzalnej oferty po prostu nie widziałem. 

Zawsze z wielką dumą i radością witałem informacje o złowionych na nasze przynęty okazach, o pobitych rekordach życiowych i wspaniałych przygodach, w których przynęty Salmo miały istotny udział. Była to dla mnie najcenniejsza nagroda za moją pracę!

Piotr Piskorski

 

Udostępnij

O MNIE

Data utworzenia

czw., 13/05/2021 - 11:36

Data modyfikacji

pt., 29/12/2023 - 20:52