Gwinea Bissau - srebrna strona czarnego lądu

 Kiedy wróciłem po koniec marca z tej wyprawy, za oknem leżał śnieg i hulał przenikliwy, lodowaty wiatr. Wystarczyło jednak, że na sekundę zamykałem oczy i już byłem tam z powrotem. Gorący ale rześki powiew znad oceanu, szum fal i dziki jęk hamulca kołowrotka od którego ciarki jeszcze do tej pory chodzą po plecach. Tak – to było bez wątpienia było jedno z najciekawszych przeżyć wędkarskich w moim życiu!

Do wyjazdu ponad dwa lata namawiał mnie Richard Sheard – znany angielski przewodnik wędkarski i właściciel firmy turystycznej World Sport Fishing (www.worldsportfishing.com).
Oto fragment jednego z jego listów z 2008 roku – „Drogi Piotrze – musisz przyjechać do Gwinei!!! Łowimy Jacki na setki, Snapery, Kobie, Leerfishe i więcej barrakud niż widziałeś w sowim zyciu! 18 różnych gatunków na wobblery!!!” Czy trzeba lepszej zachęty? Czekałem tylko aż przygotujemy kilka prototypów morskich przynęt aby je sprawdzić „w boju”. W połowie 2009 roku decyzja zapadła – jedziemy! Udało mi się zebrać grupę 12 osób aby zapewnić pełną obsadę campingu zbudowanego dla wędkarzy francuskich na maleńkiej wyspie Acunda w Archipelagu Bijagós około 100 km od brzegów Gwinei Bissau. Byli wśród nich przyjaciele - wędkarze z Niemiec, Łotwy i Polski.

Polsko - niemieckio - łotewskie towarzystwo dobrało się doskonale!

To międzynarodowe towarzystwo bardzo szybko przypadło sobie do gustu mimo sporych różnic temperamentu i charakterów. Do tego stopnia, że niektóre wieczorne rozmowy w barze przedłużały się do białego rana! Mimo to wszyscy stawiali się na śniadaniu o czasie aby znów zmierzyć się z Atlantyckimi potworami.

Republika Gwinei Bissau - Repùblica da Guiné-Bissau –

to państwo w zachodniej Afryce, nad Oceanem Atlantyckim. Graniczy z Senegalem i Gwineą. Do Gwinei Bissau należą również liczne przybrzeżne wyspy, z których największe skupione są w Archipelagu Bijagós. Tam właśnie leży też „nasza” mini-wyspa Acunda o wymiarach około 250 na 200m.

Gwinea Bissau to niewielkie państewko pomiędzy Senegalem i Gwineą.

W czasach średniowiecza na terytorium dzisiejszej Gwinei Bissau znajdowało się królestwo Gabu, będące częścią Imperium Mali. Królestwo przetrwało częściowo aż do XVIII w. Wybrzeże Gwinei Bissau i okoliczne wyspy należały do pierwszych skolonizowanych przez Europejczyków obszarów. Portugalczycy dotarli tu już w 1446. W XVII wieku ziemie te stały się ośrodkiem ożywionego handlu niewolnikami. Tereny te były skolonizowane przez Portugalczyków aż do rebelii w 1961 roku i ostatecznego potwierdzenia niepodległości 10 września 1974. Po okresie rządów Rady Rewolucyjnej, wojnie domowej i kilku przewrotach kierowanych przez wojskowych, Gwinea Bissau stała się republiką wielopartyjną z Prezydentem jako głową państwa. Niestabilna sytuacja polityczna i położenie nie wpłynęły dobrze na zamożność tego kraju. Jest to jedno z najbiedniejszych państw świata wspomagane przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Przemysłu brak a gospodarka oparta jest na rolnictwie i rybołówstwie. W rezultacie 1,5 mln ludności Gwinei Bissau żyje w ubóstwie, które jednak nie rzuca się tak bardzo w oczy. Spodziewaliśmy się szczerze mówiąc widoku przewracających się lepianek i wychudzonych dzieci błagających o kawałek chleba a ujrzeliśmy całkiem niezłe domy i kolorowo ubrane, roześmiane buzie zainteresowane bardziej trzaskiem migawek naszych aparatów fotograficznych niż zawartością plecaków.

Na ulicach Bissau nie widać biedy.

Nie potwierdziły się również na szczęście obawy dotyczące bezpieczeństwa. W Internecie znaleźć można wiele ostrzeżeń przed tym miejscem jako celem turystyki. Fakt, że jest to jeden z kanałów przerzutowych narkotyków z  Am Południowej do Europy jest raczej nie do podważenia. Mimo to, a może dzięki temu, w niczyim interesie jest niepokojenie turystów i wywoływanie zamieszania. Nigdzie, nawet przez chwilę nie czuliśmy zagrożenia a miejscowi wyglądali na bardzo przyjaźnie nastawionych. Oczywiście nie zwiedzaliśmy kraju a w stolicy – Bissau poruszaliśmy się z przewodnikiem. Zresztą nie ma tam nic do roboty. Po krótkim noclegu w hotelu załadowaliśmy bagaże na łodzie i ruszyliśmy na wyspę oddaloną od lądu około 120 km.

Na tej małej wysepce będziemy mieszkać - powiedział Richard.

Camping wędkarski

na wyspie Acunda składa się z 6ciu dwuosobowych domków zaopatrzonych w bieżącą wodę i WC. Za klimatyzację służy co prawda elektryczny wentylator ale nie jest to duża uciążliwość. Mimo wysokich temperatur (w ciągu doby 25 – 37*C) dzięki świeżej bryzie nieustannie wiejącej od oceanu dało się to znieść bez większych problemów. No dobre samopoczucie wpływała również świetna obsługa ze smacznymi posiłkami, codziennym sprzątaniem i praniem.

Domki położone są nad samą wodą.

Wieczorem gościom służył zaś dobrze zaopatrzony z chłodne napoje bar. Co rano, po śniadaniu wyruszaliśmy oczywiście na ryby.

Śniadanie przed kolejnym wysiłkiem na oceanie smakowało wyśmienicie!

Do dyspozycji mieliśmy 4 duże łodzie a na każdej 200 KM do dyspozycji. Załogę każdej łodzi stanowiło 3 wędkarzy, kapitan i tzw. „deckie” czyli pomocnik kapitana. Na naszej łodzi byli to Max i Mata – obaj czarni jak heban. Trzeba przyznać, że chłopaki starali się aby wędkarze nie mieli innych problemów jak tylko ból ramion związany z holem dużych ryb. W połowie dnia na wodzie lub na urokliwej plaży jednej z wysp odbywał się lunch. W jego skład wchodziło zawsze sashimi ze złowionego niewielkiego (3-5 kg) jacka oraz danie przygotowane przez kuchnię – mięso, groch, ziemniaki.

Takie sashimi w stylu afrykańskim może wygląda mało ciekawei ale jest wyśmienite!

Do tego oczywiście chłodne napoje wg uznania. Po krótkim odpoczynku i kąpieli w ciepłym oceanie ruszaliśmy znowu do boju. Do portu wracaliśmy zwykle tuż przed zmierzchem. Nie słyszałem o sytuacji, w której wędkarze byli niezadowoleni ze zbyt wczesnego powrotu. Faktem jest, że wysoka temperatura i wysiłek  fizyczny powodowały, że najdalej około godz. 20stej każdy myślał jedynie o butelce dobrze schłodzonego piwa i ciepłej obiado-kolacji. Po kolacji niektórzy zmęczeni wrażeniami dnia szybko udawali się do swoich łóżek a inni kontynuowali łowienie tym razem przy barze. Najczęściej z doskonałym skutkiem! Mimo, iż wiedzieliśmy że również dookoła wyspy są niezłe łowiska, na które szczególnie nocą podpływały rozmaite gatunki ryb, nikomu ani razu nie chciało się spróbować ich połowu. Tyle mieliśmy wrażeń w ciągu dnia!

Charakterystyczne skały wulkaniczne tworzyły rozległe rafy.

Archipelag Bijagós składa się z 78 wysp, z których 20 jest zamieszkałe przez około 5000 tubylców. Wody te są bardzo żyzne co widać już na pierwszy rzut oka.  W strefie, w której łowiliśmy najczęściej woda nie miała dużej przejrzystości – zwykle było to około jednego metra. Wiązało się to z silnymi prądami zarówno od strony wybrzeża (dwie duże rzeki) jak i z pływami przepychającymi ogromne masy wody między wyspami archipelagu. Dalej od brzegu oczywiście trafialiśmy na miejsca gdzie przynętę widać było na kilku metrach. Oczywiście konsekwencją wysokiej żyzności wody była ogromna ilość i różnorodność gatunkowa ryb. Chętnie zgodziliśmy się na początku na propozycję Richarda zorganizowania konkursów na największą rybę i największą ilość gatunków złowioną w czasie naszego turnusu. W efekcie najwięcej gatunków – po 21, złowili ex-aequo niżej podpisany i Jurgen Haase – właściciel firmy Think Big. Należy przy tym zaznaczyć, że nie jest to wcale wyjątkowy rekord. W poprzednich turnusach wędkarze łowiący na przynęty naturalne (kawałki ryb, krewetki) dobijali do  -

40 różnych gatunków ryb!

Daje to obraz tego, jak ciekawe i ekscytujące może być wędkowanie w Archipelagu Bijagós. Największą rybę zaś złowił Jacek. Był to tarpon o masie około 100 kg!

Ogromny tarpon złowiony przez Jacka na żywca.

Tutaj wszystko było jasne – to największa ryba złowiona kiedykolwiek przez gości campingu. Niewiele jest miejsc na świecie, gdzie tarpony łowi się skutecznie na przynęty sztuczne. Wybrzeże Atlantyku w okolicach Senegalu i Gwinei słynne jest z tarponów ale nie ze względu na ich ilość lecz na dużą średnią masę jaką tam osiągają. Brań jest więc niewiele ale większość łowionych ryby przekracza 60 kg. Zważywszy na znane trudności z zacięciem biorącego tarpona, łowienie na przynęty sztuczne byłoby mało efektywne. Łowi się je więc na żywca wykorzystując niezwykle precyzyjne „namiary” tras wędrówek srebrnych kolosów. Oczywiście równie ważne jak precyzyjne ustawienie łodzi, wybranie odpowiedniego momentu pływu oraz pory dnia było zastosowanie właściwego sprzętu i techniki. Najlepsze miejsce na tarpony w tym rejonie miejscowi wytropili pewnie wiele lat temu. Było ono podobne do wielkiej, piaszczystej przykosy a łódź ustawiało się na płytszej części tak, aby żywce pływały nad załamaniem dna. Najlepszym momentem pływu był czas, kiedy głębokości w tym miejscu wynosiła 3 do 6 metrów a prąd bardzo silny.

Typowy hak na tarpony ...

Brania tarponów zaczynały się 2 godziny przed zmierzchem. Żywce o wielkości około 15 cm zakładaliśmy na ogromne, kute haki o charakterystycznym, zagiętym do wewnątrz grocie. Jako spławiki służyły kolorowe balony.

"Jarboy" - najlepszy żywiec na tarpony.

W trakcie jednego wieczoru, na dwóch łodziach mieliśmy kilkanaście brań z których trzy udało się zaciąć. Dwa tarpony po mozolnym holu przeplatanym spektakularnymi wyskokami i kilkudziesięciometrowymi odjazdami udało się wyjąć do łodzi. Były to ryby Romka – o masie około 60 kg i Jacka – około 100 kg. Mniej szczęścia miał Maciek. Jego tarpon wypiął się tuż przy burcie.
Na żywca łowiliśmy też kobie, kilka gatunków snaperów i tzw. otolity. W tych przypadkach jednak należało żywą rybę obciążyć większym ciężarkiem i podać blisko dna. Były to okolice wraków starych okrętów lub wulkaniczne rafy pokrywając w wielu miejscach dno oceanu. Trzeba przyznać, że nasi przewodnicy doskonale znali się na swojej robocie. Łodzie ustawiali dokładnie tam gdzie trzeba i zwykle dość szybko zaczynały się brania. Zdarzyło się nie raz w takiej sytuacji, że cała załoga wpadała w amok wędkarski! Ryby brały jak szalone i momentami oprócz nas do roboty musieli się brać kapitan i deckie! W takich sytuacjach dopiero było widać ile ryb krąży gdzieś tam między wulkanicznymi skałami Bijagos!

Cobie brały na żywca jedna za drugą!

Generalnie oprócz połowów na przynęty naturalne (również z plaży) łowi się tak kilkoma technikami na przynęty sztuczne. Takie przynęty preferowali oczywiście wszyscy uczestnicy naszej wyprawy. Warto było jednak spróbować wszystkich miejscowych sposobów chociażby dlatego, żeby lepiej zrozumieć zwyczaje tutejszych ryb. Tak więc wszystkie gatunki można było łowić również na spinning ale wymagało to czasami nieco innego miejsca, ustawienia łodzi czy po prostu zmiany przynęty.
Na głębokie, kilkunastometrowe doły z silnymi prądami najlepsze okazywały się tzw. „buterfly jigs”. Jest to ciekawa modyfikacja morskiego pilkera z hakiem (lub dwoma) umocowanymi na niezależnych, krótkich przyponach. Takie uzbrojenie przynęty dodaje jej bardzo dużo wigoru i ruchliwości szczególnie w czasie opadu do dna. Richard pokazał nam kilka technik takiego wertykalnego łowienia. To coś jak łowienie na lodzie tylko przynęta nieco większa – ot 300 – 400 g. No i szarpnięcia wędką dłuższe – takie 1,5 – 2 metry!

Butterfly jigs kosiły wszystkie gatunki łącznie z ostrobokami.

Uwierzycie, że przy takim jigowaniu zdarzały się delikatne „skubnięcia”?! Należało wtedy nie przerywając szarpania podciągnąć przynętę bardzo szybko do góry o kilka metrów. Wielkie, zdawało by się ospałe snapery zamieniały się w mordercze torpedy i doganiały pilkery bez problemu. No a potem trzeba było „tylko” zapobiec ich powrotowi do dziury w skałach. W podobnych miejscach o słabszym prądzie dawaliśmy sobie radę również używając wertykalnych wobblerów Salmo Giant Chubby.

Drugą, bardziej popularną metodą jest oczywiście –

Trolling

Nic w nim szczególnego – trzy woblery za rufą, wędki w holderach, łódź płynie na głębokości 6 – 12 m, słońce grzeje a ty człowieku siedzisz, popijasz chłodne piwko i gapisz się na drgającą szczytówkę. Podstawowa różnica do tego co znamy z naszego trolligu to prędkość z jaką płynie łódź. Zawsze oscylowała ona w granicach 8 – 10 mph czyli jakieś 15 – 20 km/h.

Pampano złowiony na trolling.

Trochę z niedowierzaniem słuchałem opowieści Richarda, że całkiem nierzadko na tak prowadzoną przynętę biorą wielkie Cubera snapper – takie o masie 25 – 50 kg! Taki snapper wygląda jak stary, dobroduszny karp. Nic bardziej błędnego – to drapieżnik z wielką paszcza wypełnioną zębiskami. Na dodatek piekielnie szybki. Przekonałem się o tym sam, kiedy taki jeden zaatakował mojego Whitefisha z metalowym sterem. Płynęliśmy nad rafą o głębokości 11 m kiedy moja wędka wygięła się po rękojeść a hamulec zajęczał jak piła tarczowa. O zaczepie nie było mowy. Początkowi udało się odciągnąć rybę od kryjówki. Po pięciu minutach holu na granicy wytrzymałości zestawu potworowi znudziła się ta zabawa – wrócił na dno i już po chwili było po wszystkim. Richard, który stał obok mnie nie miał wątpliwości – to był cubera snaper. Inne ryby, które mogłyby mieć tyle siły walczą inaczej – przede wszystkim w toni. Wyobraźmy sobie co się stało. Wobler poruszał się na głębokości około 8 metrów z prędkością 15 – 18 km/h. Ryba wystartowała ze swojej kryjówki w skalnej grocie i zaatakowała przynętę. Musiała więc błyskawicznie pokonać 3 metry do góry!

Niewielki snaper złowiony przez Jacka na Warriora Cranka 15S

Naszą główną zdobyczą trollingową były jednak

barrakudy.

Kapitanowie mieli kilka tras, na których branie tego morskiego szczupaka było tylko kwestią kilku minut płynięcia. Hol barrakudy nie należy do szczególnie dramatycznych. Najczęściej trafiały się sztuki w granicach 110 – 150 cm o masie około 10 - 15 kg ale na tym sprzęcie nie miały zbyt wiele „do powiedzenia”. Hole urozmaicone ich pięknymi wyskokami kończyły się dość szybko. Niestety ryby te nie miały szczęścia do tutejszych wędkarzy. Załogi naszych łodzi uważały barrakudy za „ryby specjalnej troski”. Przesadna moim zdaniem obawa przed ich zębiskami powodowała, że zanim w ogóle decydowali się na dotknięcie ryby ogłuszali ją wielką, drewnianą pałą. Potem dopiero zabierali się do wyczepiania przynęty. Długo nie zapomnę widoku szerokiego uśmiechu Mata kiedy waląc kolejną barrakudę po głowie mówił „aspirin!”.

"Aspiryna" serwowana była niestety każdej barrakudzie!

Efekt był taki, że właściwie wszystkie ryby tego gatunku, które łowiliśmy były skazane na śmierć. Trafiały pod pokład a potem do okolicznych wiosek jako prezenty lub towar na wymianę za owoce i pieczywo. Oczywiście spróbowaliśmy i my mięsa barrakudy na kilka sposobów i trzeba powiedzieć, że jest bardzo smaczne. Zdecydowana większość ryb innych gatunków, które złowiliśmy trafiała jednak z powrotem do wody.

Niewielka część ryb z jednego dnia połowów ... sporo ale nic się nie marnowało!

Jako przynęt trollingowych używaliśmy wobblerów – głównie typowych do tej techniki Whitefish  SX z metalowym sterem o długościach 13 i 18 cm. Zgodnie z zapewnieniami Richarda jeśli chodzi o ilość brań nie miały one sobie równych. Niestety najdalej po czwartej wyholowanej zębatej bestii wobbler nadawał się w najlepszym wypadku do kapitalnego remontu. Na szczęście ich solidna konstrukcja pozwalała na pomyślne zakończenie holu nawet pomimo kompletnej demolki przynęty. Wielokrotny kontakt z przerażającą paszczą barrakudy wytrzymują jedynie wobblery wykonane w całości z twardego plastiku. Największą rybę tego gatunku w trakcie naszego wyjazdu złowił Tomek. Mierzyła ona 164 cm.

Największą barrakudę w naszej grupie złowił Tomek - 164cm

Oprócz barrakud na trolling trafiały się też inne gatunki. Nie zapomnę jednej sesji trollingowej koło miejsca zwanego „kominy”. Jest to bardzo słynne łowisko położone w okolicach wielkiego wraku statku przewożącego niegdyś zboże. Leży on na głębokości kilkunastu metrów a nad wodę wystają jedynie dwa elementy konstrukcji przypominające kominy. Dookoła prądy oceaniczne usypały płytkie przykosy z piasku. Wrak ma ponad 200 m długości więc stanowi dla ryb i wędkarzy nie lada atrakcję. Leży on jednak daleko od wyspy Acunda więc pływa się tam rzadko. Tego dnia nie trafiliśmy na wyjątkowo dobre brania drapieżników. Udało się złowić tylko kilka ryb na spinning więc postanowiliśmy spróbować trollingu dookoła wraku. Pierwsze piętnaście minut upłynęło jednak bez ryby. Wziąłem więc wędkę w dłonie i podciągając i popuszczając wobbler postarałem się uatrakcyjnić nieco jego pracę. Pierwszy atak nastąpił dokładnie na wysokości pierwszego „komina”. Był to piękny, czarno - złoty tiger jack o masie około 10kg.

Tiger Jack złowiony koło "kominów"

Potem nawrót i kolejny przejazd wzdłuż wraku. Niemal w tym samym miejscu uderzenie! Tym razem walka dłuższa. Jest to leerfish – jedyna jaką złowiłem. Przepiękna – srebrzysto-szara torpeda z głową przypominającą łososia. Waży około 20 kg i nasz kapitan chętnie pozuje z nią do zdjęcia. Podobno jest dość rzadka.

Kolejna ryba - leerfish!

Max ustawia łódź i ciągniemy wobblery tym samym szlakiem. Branie niemal wyrywa mi wędkę z dłoni! Pierwszy odjazd na dobre 50 metrów! Potem mozolne pompowanie kijem i kolejne odjazdy. Po 15 minutach zarówno ja jak i ryba jesteśmy nieźle wypompowani. Tym razem to ładny jack crevalle. Oddaję szczęśliwą Whitefish 18 w kolorze purpurowej makreli Jackowi. Sam zakładam niebieską makrelę.

"Kominy" dały nam wiele emocjonujących holi!

Płyniemy wzdłuż wraku kolejny raz a ja otwieram puszkę i próbuję chwilę odpocząć. Na wysokości „komina” odruchowo dwa razy ruszam wędziskiem. Agresywne szarpnięcie powoduje, że oblewam się piwem. Nie ma litości – znowu trzeba stanąć do walki! Po kolejnych 10 minutach w przejrzystej na 5 metrów wodzie widzimy zarys wielkiej barrakudy. Nie za bardzo podobają jej się moje plany więc podholowanie do łodzi idzie wolno. Pewnie czuje, że tu czeka na nią słynna „aspiryna” Maxa! Kolejny już raz w ciągu godziny testuję wytrzymałość mojej wędki. Barrakuda ucieka pod łódź a ja zapierając się nogą o burtę próbuję do tego nie dopuścić. Ciągnę naprawdę z całej siły! Trzask łamanej wędki działa otrzeźwiająco. Połowa wędki złamana na spigocie zjeżdża po lince i teraz muszę holować rybę jedynie dolnikiem. Po kolejnych pięciu minutach mamy ją przy burcie. Max aplikuje aspirynę i po chwili barrakuda jest w łódce. Robimy zdjęcia i mierzymy – 154 cm!

Tym razem wędka nie wytrzymała!

Trolling był więc bardzo skuteczny ale też nieco nudny. Moi towarzysze wyprawy to jak jeden mąż zatwardziali spinningiści. Nie było więc trudno przekonać ich do testowania wobblerów i jerkbaitów. Wszyscy byli zgodni co do tego, że dopiero –

Klasyczny spinning

dawał możliwość prawdziwego sprawdzenia swoich umiejętności wędkarskich.
Metodą spinningową obławialiśmy miejsca największego zgrupowania ryb czyli okolice raf o głębokości 1 – 3 m. Używaliśmy pływających lub wolno tonących wobblerów lub jerkbaitów o wielkości 10 – 18 cm. Stosowaliśmy raczej duże przynęty – 15 – 18 cm. Mniejsze atakowane były natychmiast ale przez małe ryby. Tempo i technika prowadzenia przynęt wpływały na ilość brań w niewielkim stopniu. Najskuteczniejsza była zwykle agresywna praca i szybkie tempo zwijania linki. Brania najczęściej omal nie wyrywały wędki z dłoni. Potem należało zapobiec ucieczce ryby z powrotem do kryjówki w skałach. Przeważnie nie było to możliwe więc należało bardziej liczyć na wędkarskie szczęście. W takiej taktyce specjalizowały się szczególnie snapery. Najciekawsze jednak było to, że nigdy nie wiadomo było jaka ryba tym razem zaatakowała przynętę. Jurgen na przykład łowiąc na Sweepera Salmo w czterech kolejnych rzutach złowił cztery ryby – każda innego gatunku! Były to red snaper, cubera, jack i pompano!

Oczekiwania dotyczące przygód wędkarskich od początku były spore. Umiejętnie przed wyprawą podsycał je Richard. Trzeba powiedzieć, że nikt się nie zwiódł! Najwięcej emocji wzbudzały bez wątpienia połowy ostroboków czyli jacków. Żyje ich tam kilka gatunków i polują w ławicach składających się z kilkuset osobników o podobnej wielkości. Zwykle były to ryby o masie 10 – 15 kg. Najciekawsze i najbardziej ekscytujące były połowy ostroboków na przynęty powierzchniowe. Ostrobok to istny diabeł w rybiej skórze! W ułamku sekundy potrafi osiągać prędkość szybkiej motorówki i zmieniać kierunek płynięcia bez zwalniania! Po pierwszych holach zrozumieliśmy dziwny uśmiech Richarda kiedy pytał czy ktoś z nas holował już jacka. Z całej naszej grupy jedynie ja mogłem się pochwalić takim przeżyciem, które miało miejsce na Florydzie. Nie byłem wtedy do takiego holu przygotowany więc trwał on dosłownie kilkanaście sekund. W tym czasie ryba wyciągnęła 120 m plecionki o wytrzymałości 50 Lbs i odpłynęła w dal zostawiając mnie z głupią miną i postanowieniem rewanżu. Tym razem każdy z nas na kołowrotku miał ponad 300 m linki więc tego rodzaju sytuacje się nie zdarzyły. Bez wątpienia właśnie połowy Jacków z powierzchni to jest to, co warto przeżyć w Gwinei nawet jeśli nic innego poza tym by się nie działo. Dużego Poppera lub stickbaita ciągnie się po powierzchni szybko albo bardzo szybko. Najlepsze miejsca na jacki to okolice raf i piaszczystych mielizn na stylu prądów. W wielu takich miejscach nawet mimo słabego wiatru, ścierające się masy wody wytwarzały kilkumetrowe fale, które kotłując się tworzyły spienioną kipiel. Jedna z najlepszych miejscówek otrzymała nawet nazwę … „pralka”.

Brania z powierzchni były bardzo agresywne i widowiskowe. Mimo zastosowania bardzo mocnego sprzętu i linek o wytrzymałości 25 kg nie wszystkie pojedynki wygraliśmy! Zwykle bezpośrednim powodem każdej klęski nie była jednak bezpośrednio wielka masa i siła ryby. Doskonała, japońska plecionka Toray nie wytrzymywała niestety zetknięcia z ostrymi krawędziami skał na dnie. Często przed utratą zdobyczy ratował nas długi na 2 – 3 metry przypon z milimetrowej żyłki fluorokarbonowej. Niestety czasami okazywał się on zbyt krótki. Ryby zwykle bez najmniejszych problemów już w pierwszych sekundach walki wyciągały ponad  50 m linki. Jeśli w pobliżu była rafa (a często była) to pozostawało jedynie liczyć na łut szczęścia. Nie pomagało przy tym dokręcanie hamulca „do oporu” i siłowy hol. Niektóre zacięte „potwory” nie dały się ani przyciągnąć do łodzi ani nawet obejrzeć! Każdy, kto spróbował zastosować tu swój „normalny” sprzęt szybko przekonywał się, że Richard opowiadając o sile tutejszych ryb w ogóle nie przesadzał. Zdarzyło się kilka połamanych wędek, rozgiętych kotwiczek i kółek łącznikowych. Mimo to codziennie w porcie widać było roześmiane twarze i słychać kolejne opowieści o ekscytujących przygodach minionego dnia.  
Inną fantastycznie piękną rybą Bissau jest -

Pompano

Francuzi nadali tej rybie nazwę clowna o charakterystycznej, pomalowanej na biało, smutnej twarzy. Pompano po wyjęciu z wody wygląda jak ogromna perłowa muszla lśniąca guaniną we wszystkich kolorach tęczy. Pierwszą rybę tego gatunku złowiłem w okolicach „kominów” na wobbler Warrior Crank Salmo odkrywając trochę przypadkiem zadziwiająco skuteczną technikę. Duża ryba goniła wobbler do samej burty łodzi i wyglądało, jakby nie zdążyła go pochwycić. Nie umknęła jednak w toń lecz zwróciła sprawiając wrażenie, że rozgląda się na boki za niedoszłą ofiarą. Rzuciłem więc przynętę 2 metry od burty łodzi. Ryba pojawiła się za nią błyskawicznie ale nie zaatakowała. Rozpocząłem więc kręcenie klasycznych „figure eight” czyli szerokich ósemek szczytówką zanurzoną do połowy pod wodę. Jest to technika znana wszystkim łowcom amerykańskich szczupaków „muskie”, które bardzo często odprowadzają przynętę do łodzi. Nie boją się one w ogóle wędkarza ani łodzi i nierzadko dopiero po kilku ósemkach, jakby zniecierpliwione natrętnym pływaniem „w kółko” swojej potencjalnej ofiary, decydują się na atak. Ta prosta technika okazała się w przypadku pompano niezawodna.

Pompano złowiony dzięki technice "figure eight"!

Zauważyłem później, że jeśli szczytówka a za nią przynęta poruszają się pod wodą w jednej płaszczyźnie, to ryba potrafi długo za nią pływać i nierzadko w końcu rezygnuje z ataku. Jeśli natomiast pod koniec kolejnej „ósemki” wobbler „uciekał” do powierzchni – atak następował natychmiast. Zaraz potem oczywiście należało mocno stanąć na nogach bo pompano uciekała jak błyskawica nic sobie nie robiąc z dokręconego „na maksa” hamulca. Opowiedziałem kolegom o swoim odkryciu i każdy z powodzeniem stosował „ósemkę” na widok pompano przy łodzi. Doszło do tego, że kiedy jedna z naszych łodzi trafiła na ławicę tych ryb, koledzy prawie w ogóle nie rzucali tylko pochyleni nisko nad wodą kręcili przynętami ósemki przy burcie! Co chwila też któryś zrywał się na równe nogi wydając okrzyk bojowy zwiastujący początek kolejnego holu. Dołączyliśmy do nich i to dopiero była szalona zabawa!

Było świetnie! Może jeszcze uda się kiedyś wrócić na gościnną wyspę Acunda ...

Tydzień łowienia w okolicach wyspy Acunda minął błyskawicznie i już wkrótce dziękowaliśmy Richardowi za zaproszenie i całemu personelowi campu za miłą obsługę. Żegnając się na lotnisku w Lizbonie wszyscy byli zgodni co do jednego - warto jeszcze raz wrócić do Gwinei Bissau!

Piotr Piskorski
Rybolov Elite 2011

NAJCIEKAWSZE RYBY, KTÓRE ŁOWILIŚMY W ARCHIPELAGU BIJAGOS

Barracuda – na terenie Bissau żyje pięć gatunków tej ryby. My łowiliśmy tzw. wielką barrakudę (Sphyraena barracuda). Może ona dorastać do 2,5 m długości i 50 kg masy. Notowano przypadki ataków barrakud na płetwonurków i kapiących się.
Kobia – (Rachycentron canadum) – może osiągać długość 1,8 m i masę 70 kg.
Otolit - Captain Fish (Otolithes Dux) – dorasta do 120 cm i około 70 kg masy
Jack – łowiliśmy kilka gatunków Jacka i nawet nasi gospodarze mieli problemy z rozróżnieniem wszystkich gatunków. Moim zdaniem były to:
Jack Crevalle – (Caranx hippos)- dorasta do 125 cm i 32 kg masy
Horse-eye Jack – (Caranx Latus) – dorasta do 1m i 20 kg masy
Tiger Jack (Caranx Sexfasciatus) – dorasta do 1 m i 15 kg
Red Snapper – (Lutjanus campechanus) – może dorastać do masy 18 kg
Cubera Snapper – (Lutjanus cyanopterus) – dorasta do 150 kg
Tarpon – (Megalops atlanticus) – dorasta do 250 cm i 160 kg masy
Pampano – (Trachinotus falcatus) –  dorasta do 120 cm i 25 kg
Leerfish – (Lichia amia) – może dorastać do 2 m i 25 kg masy

Udostępnij

Gwinea Bissau - srebrna strona czarnego lądu Z wędką świat - relacje z wypraw

Data utworzenia

pon., 31/05/2021 - 19:43

Data modyfikacji

pt., 30/07/2021 - 17:07